Nowy numer 15/2024 Archiwum

Misja na chińskim strychu

Był kwiecień 1936 r., gdy ks. Łukasz Sitko pisał do „Gościa Niedzielnego” ze swojej misji w Chinach. „W ciszy wieczornej, przy świetle świecy słucham spowiedzi do późna w noc”.

Pierwszym misjonarzem ze Zgromadzenia św. Wincentego a Paulo, który dotarł do Chin był ks. Ludwik Appiani. Wraz z grupą zakonników różnych zgromadzeń oraz paru księży podjął zadanie misyjne w Państwie Środka w 1697 roku. Jak czytamy w pracy ks. Stanisława Rosponda CM, od 1932 r. polscy misjonarze św. Wincentego zostali skierowani do Wenchow, 300-tysięcznego miasta nad Oceanem Spokojnym, 1200 km od Shuntehfu. Misja ta należała do wikariatu apostolskiego Chekiang o powierzchni 27 tys. km2, zamieszkałego przez 4 mln ludności w tym 30 tys. katolików. W 1937 r. pracowało w tym rejonie 29 kapłanów (w tym 10 z Polski), mających do dyspozycji 9 kościołów, 93 kaplice, 79 domów modlitwy. Jednym z tych kapłanów był właśnie ks. Łukasz Sitko.

Misja w Wenchow została zlikwidowana w 1946 r. Wcześniej, w końcówce lat 30., miasto było zniszczone bombardowaniem, a ks. Sitko wrócił do Polski, by zbierać ofiary na odbudowę misji. Wybuch II wojny światowej uniemożliwił mu powrót do Chin.

„Na początku tego roku wybieram się w góry – ks. Łukasz Sitko dzielił się z czytelnikami Gościa w 1936 r. – większość kaplic, które mam zwiedzić, znajduje się na stokach górskich, tylko gdzieniegdzie przechodzę przez doliny, na których również są chrześcijanie”.

Misja na chińskim strychu   Strona GN z listem polskiego misjonarza

Oto jego relacja opublikowana 87 lat temu w jednym z majowych wydań GN, zatytułowana „Misja na chińskim strychu!” (pisownia oryginalna).

Na wycieczkach misyjnych w Chinach, w okręgu Wenchow, w którym pracują polscy misjonarze ze Zgromadzenia św. Wincentego a Paulo, napotykam na różne ośrodki chrześcijańskie. Na początku tego roku wybieram się w góry. Większość kaplic, które mam zwiedzić, znajduje się na stokach górskich; tylko gdzieniegdzie przechodzę przez doliny, na których również są chrześcijanie.
Tym razem chcę opisać jedną z takich wycieczek. Towarzyszą mi: główny katechista z tamtejszej okolicy, ministrant i tragarz, niosący na ramieniu pościel i przybory do mszy św.! Do wsi górskiej Dokö prowadzi droga po górach i dolinach. Z jednej wysokiej góry, bardzo stromej, schodzę po ścieżce wąskiej, krętej i wysadzanej kamieniami. Potem znów trzeba się wspinać na górę i z niej schodzić — naprzemian.

Deszcz pada, przyśpieszam kroku. Za chwilę wchodzę do wsi. Jestem w ciasnej uliczce. Wnet zjawiają się naprzeciw jakieś dzieci: sześcioro ich pod dwoma parasolami. Ukłonami witają mnie radośnie. Sporo dorosłych też się zbliża ku mnie. Dowiaduję się, że większość to katechumeni. Po chwilce wstaję i chcę udać się do kaplicy, ale gdzie jej szukać? Prowadzą mnie na schody i dokąd? Nie na chórek, ale na chiński strych! U wejścia na strych-kaplicę rzuca mi się w oczy najpierw przegroda jakaś a za nią kopy siana. Patrzę w prawo: wąski, ciemny i długi jakby korytarz belkowany a w głębi ołtarz. Przed nim kilka ławek, które się wnet ludem chińskim napełniają. Ja znów klękam u stóp ołtarza, najprostszego w świecie a lud niezwłocznie zaczyna recytować na głos krótką modlitwę za przybyłego misjonarza. Pod koniec modlitwy maczam drobną jakąś gałązkę zamiast kropidła w święconej wodzie, podanej mi w miseczce od ryżu i kropię rozmodlonych Chińczyków.

Potem rozglądam się bliżej po strychu-kaplicy, wynajętej na jakiś czas od właściciela domu, również katechumena. Z jednej strony ołtarza okno, a bliżej niego jakiś otwór, przez który wdziera się do środka koniec dachu niższego domu. Przed ołtarzem, w miejscu gdzie księdzu przypada stać w czasie celebrowania mszy św., gdy spojrzeć w górę, widać otworek między dachówkami. Jednem słowem całość uboga. I tuż pod dachówkami miałem odbyć misję. W ciszy wieczornej, przy świetle świecy słucham spowiedzi do późna w noc.

Tuż przed samą mszą św. wzywają mnie jeszcze do pobłogosławienia związku małżeńskiego, lecz nie na strychu, tylko pod nim. Widzę przed sobą pogankę, ubraną w jedwabną bluzkę i takież spodnie o kolorze zielonkawym, a przy niej chrześcijanina w średnim wieku, strojnego w pewnego rodzaju podłużną togę, sięgającą aż do stóp, spinaną z boku i rozciętą od kolan do stóp z dwóch stron. Mieszanemu tym razem małżeństwu nie mogły towarzyszyć uroczyste ceremonje. Połączenie rąk i słowa: „ślubujęoto wszystko, co złożyło się na ten ceremoniał, któremu moc ludu się przyglądało.

Dyspensa, uzyskana do zawarcia tego rodzaju małżeństwa, myślę, wyjdzie z pożytkiem dla Kościoła, bo młoda poganka dobrze jest usposobiona do Kościoła a warunki, żądane w takim wypadku przez Kościół, też chętnie obiecała spełnić. Ona sama udaje się za mną na strych i słucha mszy św. Oby jej miłosierny Bóg dał jak najprędzej dostąpić łaski chrztu św.!

Na mszy św., tak rzadko tu słuchanej, bo zwyczajnie tylko dwa razy do roku, lud modli się gorliwie, tonem melodyjnym. Po sile zlanego głosu znać, że strych pełny. Po tej świętej Ofierze w tak niezwyczajnych okolicznościach odprawianej, katechista zwierza mi się, że w sercu miał obawę: czy też ten strych utrzyma tylu ludzi...

W czasie dziękczynienia zachodzą do mnie Chińczycy i proszą o medaliki, ale odprawiam ich z niczem, bo cudowne medaliki Matki Bożej, te, które zabrałem ze sobą, już rozdałem w poprzednich kaplicach.

Wreszcie wydostaję się na podwórze. Ale tu zaraz zajmuje się mną młody pan i zaprasza mnie do siebie. Czas drogi, więc bez ociągania się idę z ministrantem i z katechistą do niego. Nie spotykam tam jednak jego młodej pani. Dlaczego? Oto zaraz po mszy św. zaniesiono ją w lektyce do jej domu. Przenosiny i uczta weselna będą miały miejsce za parę dni.

Czas płynie szybko a z nim i godzina wymarszu do następnej kaplicy nadchodzi. Ministrant zawiązuje mi pościel i wszystko, z czem tu przyszedłem. Przed samem wyruszeniem zbieramy się jeszcze raz na pamiętnym strychu, by Bogu podziękować za łaski, jakich misjonarzowi i ludowi udzielił Bóg w tej krótkotrwałej misji wśród prostych górali.

Schodzimy. Ludzie przychodzą do mnie, kłaniają mi się i wołają za mną: „idź powoli!” Nie znaczy to, by mnie zachęcali do zwolnienia kroku, tylko w tern wyrażeniu wypowiadają życzenie pomyślnej drogi. Oto blaski i cienie, jakich pełno na polach misyjnych w dystrykcie Wenchow.

Serdeczne pozdrowienia zasyła Czytelnikom Ks. Łukasz Sitko

Wenchow (Tchekiang), Catholic mission China


Historia GN jest tyleż długa co ciekawa. W kolejne „retrowtorki” w serwisie Retro Gość przybliżamy fragmenty tekstów oraz ilustracje, wyłowione z archiwum „Gościa Niedzielnego”. Warto też śledzić profil Retro Gościa na Instagramie!

 

« 1 »
TAGI: