GN 47/2024 Archiwum

Nowy Jork oczami śląskiego księdza. „Cudowna zjawa ze średniowiecznej legendy”

Rok 1932. Duszpasterz z Żor przybywa do portu Nowy Jork. Relacjonuje dla „Gościa”: „Wchłaniam w siebie wspaniały obraz zbliżającego się coraz bardziej City z drapaczami chmur i pstrykam kamerą”.

Wiosną 1932 r. ks. Franciszek Dobrowolski, duszpasterz z Żor, płynął z Polski do USA na statku „Kościuszko”. Pełnił tam funkcję kapelana. Po powrocie do kraju zdał z podróży relację na łamach „Gościa”. Przypominamy fragment kilkuodcinkowej relacji, przedstawiający pierwsze wrażenia kapłana po przybiciu do portu w Nowym Jorku. 

W nocy urzędnicy portowi nie urzędują, dlatego musimy czekać do rana. Poszedłem do kabiny, aby się przespać, bo nazajutrz czekało mnie mnóstwo wielkich wrażeń.

Cudowny był poranek. Słońce walczyło z mleczna mgłą, która port zasłaniała subtelnym welonem. Z daleka wita mnie posąg Wolności na wyspie Bedloe w porcie. 50 lat temu, jak go Francja w darze złożyła Ameryce. Wydobyłem kamerę i pstrykałem pierwsze obrazy amerykańskie. Niedaleko od nas leżały inne statki, które również w nocy przybyły i czekały wjazdu do portu. O godzinie szóstej podpłynął pod burtę „Kościuszki“ stateczek z lekarzem portowym. Będę się musiał przyzwyczaić do tych podłużnych, doskonale ogolonych twarzy, które pod dużymi okularami są typowe dla Amerykan. Przypominają mi trochę stare kobiety. „Kościuszko dźwiga kotwicę i płynie ku miastu. Stoję na dziobie I wpatruje się w mgłę. Ciągle nic nie widać, a przecież pasażerowie mówią mi, że już jesteśmy zupełnie blisko City. Nagle wydaje mi się, że tam przede mną wysoko płynie coś w powietrzu. Jakaś wyspa zaczarowana, która unosi się nad morzem? Nie. to szczyty drapaczy chmur, wychylające się z niskiej mgły. Widok fantastyczny. Wyobrażałem sobie Amerykę trzeźwą, nieromantyczną, a tu wita mnie ona jak cudowna zjawa ze średniowiecznej legendy. Tak wyobrażałem sobie zawsze świętą górę Monsalwat, w której tajemniczych bram rycerze świętego Graala zstępują na nędzna ziemię, aby jej nieść ulgę i zbawienie.

Ale tu nie czas na marzenie. Obraz portu coraz barwniejszy i żywszy. Podczas gdy idziemy ostrożnie naprzód, mgła opada zupełnie. City stoi przede mną w całej swej realnej wspaniałości, srebrna roztocz portu roi się od dużych i małych statków, syreny ryczą i śpiewają. Tę ranną godzinę kwietniową, kiedy stojąc na dziobie „Kościuszki” wpatrzyłem się w uśmiechnięte oblicze majestatycznego miasta, będę zapewne zawsze zaliczał do najpiękniejszych chwil całego życia.
(...)
Biorę kamerę i teczkę i wychodzę na ład. Nie znam w Nowym Yorku nikogo. Mam tylko adres polskiego zakładu, w którym będę mógł mieszkać przez trzy dni postoju „Kościuszki” w Ameryce. Powiedziano mi na statku, że jesteśmy w Brooklynie i że muszę wsiąść na Ferry Boot, aby się przedostać przez Hudson do City. Nie potrafię wiele po angielsku, a chociażbym umiał, niewiele by mi pomogło, bo bym ludzi nie zrozumiał. Zaraz przy „Kościuszce” leży Ferry. Jakże tu kupić bilet? Podchodzę do jakiegoś jegomościa w mundurze i bąknę mu: New York. On coś miele zębami i językiem. Nie rozumiem nic. Mówię raz Jeszcze: New York. On znowu coś miele. Jest prawdopodobnie do podobnych scen przyzwyczajony. Wreszcie zbliża się jakiś pan, zaprowadza mnie do przejścia, przez które się wstępuję na statek. Pokazuje mi dziurkę w barierze. Aha, teraz zrozumiałem. Wrzucam pięć centów do dziurki, bariera poddaje się automatycznie, wchodzę na Ferry. Jest to szeroki statek, służący tylko dla przewozu osób i aut przez Hudson. Zbudowano go tak, że auta wjeżdżają nań bezpośrednio z ulicy. Pasażerowie pozostała w wozie, jadać po szerokiej rzece. U góry jest pomieszczenie dla pieszych. Siadam na samym przodku, wchłaniam w siebie wspaniały obraz zbliżającego się coraz bardziej City z drapaczami chmur i pstrykam kamerą.

Nowy Jork oczami śląskiego księdza. „Cudowna zjawa ze średniowiecznej legendy”   Ks. Franciszek Dobrowolski (1899-1964) - stoi w środku - na statku "Kościuszko". Foto: E-ncyklopedia wiedzy o Kościele katolickim na Śląsku/silesia.edu.pl

W mieście odczuwam, że jesteśmy na geograficznej szerokości Neapolu. Słońce przypieka, choć to dopiero kwiecień a u nas w Polsce z pewnością zimno. Co mi na ulicach najwięcej podpada? Otóż ruch szalony. Aut, autobusów, tramwajów takie mnóstwo, że Warszawa albo Poznań śpiącą prowincją się wydają obok tego życia. Dużo egzotycznych twarzy: chińskich, japońskich. murzyńskich, południowych, prawdziwe Babel. A owoców całe góry. Ananasy, banany, winogrona ogromne i dużo takich, których nigdy nie widziałem dotychczas.

Po półgodzinnej jeździe stajemy przed St. Josephs Home, gdzieś na północy ogromnego miasta. Szofer oszukuje mnie haniebnie. Połapał się naturalnie, że jestem „greenhorn”. Trudno, trzeba płacić za każda naukę.


Historia GN jest tyleż długa co ciekawa. W kolejne „retrowtorki” w serwisie Retro Gość przybliżamy fragmenty tekstów oraz ilustracje, wyłowione z archiwum „Gościa Niedzielnego”. Warto też śledzić profil Retro Gościa na Instagramie!

« 1 »